Muang Ngoy: drewniany domek, hamak, motyle oraz rozkoszna cisza
Monika Suchoszek
Wyruszyliśmy po raz kolejny, tym razem w poszukiwaniu nieskażonej natury, wyjatkowych gór i co najważniejsze miejsca, gdzie ludzie są wyjątkowo szczerzy i nawet najprostrze jedzenie smakuje wyjątkowo. Północna część Laosu pokazała Nam swoje prawdziwe piękno, nauczyła delektować się ciszą i otaczającą nas naturą. Rzeka Nam Ou jest jednym z ważniejszych dopływów Mekongu i wioska, która była naszym kolejnym celem podróży, była nad nią położona. Aby dotrzeć do Muang Ngoy, najpierw pojechaliśmy do Nong Khiaw, gdzie z małej przystani odpłyneliśmy łódką w dalszą drogę. Mieliśmy wystarczająco czasu, aby zjęść obiad w knajpce przy kasie biletowej i ku naszemu zdumieniu, odpłynęliśmy o czasie! Jedna ze spotkanych par, wyjaśniła nam że planują przekroczyć granicę z Wietnamem, płynąc łódka jak najdalej na północ. Ponad godzina spędzona na twardej podłodze łódki, w dużym ścisku do przyjemnych nie należała, ale widok brzegu rzeki z mnóstwem bawołów, motyli oraz intesywnych kolorów odciągnął moją uwagę od niekomfortowej podróży :)
Dopiero co wyszliśmy z łódki i momentalnie otoczyli nas właściciele pensjonatów, próbując przekonać nas do wybrania właśnie ich miejsca. Czasem trzeba zaufać instynktowi i spontanicznie podążyliśmy za starszą kobietą z Suan Phao Guesthouse, która również prowadziła aptekę, co okazało się dobrą decyzją! Spędziliśmy dwie noce w wynajętym domku z ogrodem pełnym bananów, z widokiem na rzekę oraz podbliskie wzgórza. Wzdłuż głównej ulicy zlokalizowane były wszystkie sklepy oraz rastauracje. W zasadzie jest to nieutwardzona droga, która prowadzi przez inne, mniejsze wioski, aż do samego Nong Khiaw, jednak tylko dobry jeep sobie na niej poradzi, więc łódką dopłyniemu tutaj znacznie szybciej. Ku naszemu zadowoleniu, znaleźliśmy naprawdę dobrą restaurację. Właścicielka, która jednocześnie była kelnerką oraz kucharką, po przyniesieniu odpowiednich składników od sąsiadów, była gotowa, aby ugatowac dla nas lokalne danie, zupę zoozi (wiele warzyw min dynia zanurzonych w aromatycznej zupie). Wracaliśmy tam dwukrotnie i zawsze z zadowoleniem oraz pełnymi brzuchanmi opuszczaliśmy to miejsce. Widzieliśmy jej skromną kuchnię, która wciąż nie była zepełnie wykończona i wtedy jeszcze bardziej bylismy zachwyceni smakiem pzrygotowanych przez nią dań.
Kolejnego dnia, obudziłam się ze wschodem słońca i leżąc na hamaku o 6.00 rano, podziwiałam mgłę unoszącą się powoli nad rzeką oraz okolicznymi wzgórzami. Codziennie ta sytuacja powtarzała się, mgła znikała, odsłaniając blękitne niebo oraz zielone wzgórza. Od razu po śniadaniu wyruszyliśmy w stronę punktu widokowego, Phanoi, żeby dotrzeć tam zanim zacznie być nieznośnie gorąco. Podążaliśmy wzdłuż drogi na sam koniec wioski, gdzie za małą światynią, zaczynała się wąska ścieżka prowadząca w głąb imponującego lasu. W pewnym momencie zauważyliśmy mężczyznę biegnącego w naszym kierunku z maczetą w ręce. Przyznam, że przez chwilę sie zestresowałam, ale jak zawsze w Laosie czy kambodży zostaliśmy przywitani wielkim usmiechem :) Był on odpowiedzialny za utrzymanie ścieżki na punkt widokowy w odpowiednim stanie oraz pobór opłaty wstępu. Okazało się, że byliśmy pierwszymi turystami tego dnia. Dwa pieski dołączyły do nas podczas tej męczącej wspinaczki na szczyt. Było stromo, bardzo duszno i krople potu powoli spływały nam po twarzach a serce biło jak oszalałe, pomimo powolnego tempa. Psy radośnie biegały wokół nas, w dół i z powrotem pod górkę, bez żadnego wysiłku! W pewnym momencie pojawiła się drabina, którą tylko starszy pies potrafił pokonać i to on wszedł z nami na sam szczyt platformy widokowej :) Młodszego spotkalismy po powrocie biegającego po wiosce. Wreszcie dotarliśmy do platformy widokowej, oblani potem, ale szczęśliwi bo widok był na prawdę cudowny!
Po powrocie do wioski i wypiciu zimnych napoji na lokalnym straganie, powróciły do nas siły na dalszą część dnia. Naszym pomysłem był spacer do oddalonej o kilka kilometrów wioski, Baani, która była położona dalej od rzeki. Najpierw podążaliśmy przez Muang Ngoy, obserwując życie mieszkańców i muszę przyznać, że pomimo skromnie wyglądających domów, każde podwórko było bardzo zadbane i wysprzątane.
Jak tylko wyszliśmy poza wioskę, naszym oczom ukazały się rozległe pola ryżowe o intensywnych kolorach! Ważne jest, aby pamiętać o nie oddalaniu się od ścieżek, ponieważ w tej okolicy nadal leży wiele niwypałów, pozostałość Wojny Wietnamskiej. W połowie drogi, znajduje się jaskinia otwarta dla turystów (jest to również miejsce pobierania opłat za wstęp do wiosku Baani) z widoczną wodą i ciemnymi korytarzami. Nie spodziewajmy się tam jakiejkolwiek infrastruktury, jaskinie musimy sami oświetlić o dbać o własne bezpieczeństwo. Fanami ciemnych jaskiń z woda nie jesteśmy, dlatego tą atrakcję radośnie pominęliśmy. Po ok 5km wędrówki jedyną ścieżką w okolicy, dotarliśmy do celu.
W końcu dotarliśmy do celu naszej wycieczki, wioski Baani! Jak większość typowych domów w Kambodży oraz Laosie, również te tutaj zbudowane były na palach, tworząc przyjemny cień, uwielbiany przez zwierzęta. Podejrzewam, że jest to również dobra ochrona przed wilogcią oraz instektami, szczególnie podczas pory deszczowej. Byliśmy bardzo głodni i jedyne na czym mogłam się skupić to poszukiwanie miejsca, gdzie moglibyśmy coś zjeść. Nie było to łatwe, mały sklepik oferował tylko niezdrowe przekąski i nigdzie nie zauważyliśmy żadnego szyldu, świadczącego o możliwości zjedzenia posiłku. Na szczęście na końcu wioski zauważyłam przed jednym z domów dwa stoliki i puszki z napojami rozstawione na półce. Zapytana przez nas kobieta, potwierdziła, że może przygotować dla nas prosty posiłek. Zaoferowała smażony makaron z warzywami i od razu się zgodziliśmy :) Po tym, jak okazało się, że nie ma wody butelkowanej na sprzedaż, wysłała swojego kilkuletniego syna do jedynego sklepu w wisoce i już po chwili widzieliśmy go biegnącego z butelką wody. Szczęśliwego, że spełnił tak ważną misję! Nasz posiłek okazał się makaronem z liściami betelu, bez dodatku innych warzyw. Nie chcieliśmy traktować tej wioski jako atrakcji turystycznej, więc nie czułam się komfortowo robić zdjęć mieszkańcom. Byliśmy ciekawi, jak wygląda życie z dala od cywilizacji. Z pewnością taka wizyta zwraca nasza uwagę na prawdziwe powody do zmartwień w naszym codziennym życiu. Podróże uczą i tutaj jak najbardziej to odczuwałam.
Kolejnego dnia popłynęliśmy łódką z powrotem do Nong Khiaw, gdzie zatrzymaliśmy się na kilka dni, odkrywając uroki pobliskich wzgórz! Okazało się, że tam był jeszcz bardziej stromo i wymagająco :) Bilety na łódke zakupiliśmy z samego rana, w kasie niedaleko przystani, gdzie wysiedliśmy. Czekając na łódkę zauważyliśmy pustą osłonę po bombie kasetowej, skutecznie przypominającą o wojnie i o tym, że wciąż niewybuchy zabijają kilkaset osób rocznie, z czego wiele ofiar to dzieci mylące metalowe kulki z zabawkami. Muang Ngoy to świetne miejsce, żeby w pełni się zrelaksować, z dala od zatłoczonych ulic miast takich jak Luang Prabang.
Informacje praktyczne:
- minibus do Nong Khiaw z Luang Prabang - 4h, 75k KIP od osoby
- tuk-tuk z przystanku autobusowego do przystani łódek - 10k KIP od osoby (dystans 3km)
- łódka do Muang Ngoy - 50k KIP od osoby, około 1h
- bilet wstępu na punkt widokowy, Phanoi Viewpoint - 10k KIP od osoby
- bilet wstępu do wioski Baani oraz jaskini - 10k KIP od osoby
- obiad - 30k-60k KIP za dwie osoby, polecamy Vita Restaurant
- mango sticky rice - 15k KIP od osoby
- drewniany domek - 70k KIP/noc, Suan Phao Guesthouse
Subscribe via RSS