Vang Vieng, podążając w kierunku górskiej części Laosu
Monika Suchoszek
Podczas jazdy minivanem od razu zauważyliśmy dużą zmianę krajobrazu, wkraczaliśmy w północną, górzystą część Laosu. Vang Vieng, miasteczko słynne ze świetnych warunków do imprezowania, zaskoczyło nas jednak niesamowitą naturą! Okoliczne, strome wzgórza, bujnie pokryte roślinnością, niespodziewanie wyrastają z okolicznych pól i to one są cechą charakterystyczną tego regionu. Do tego słynne błękitne jeziorka, jaskinie oraz platformy widokowe na wspomnianych wzgórzach były dla Nas miłym zaskoczeniem. Osoby uwielbiające przypływ adrenaliny również znajdą tu coś dla siebie; spływ rzeką na oponach, skoki z liny do wody oraz tyrolki. Niestety jest to też miejsce wielu wypadków (na szczęście sytuacja wciąż się poprawia od feralnego 2011 roku, który zakończył się na 27 śmiertelnych wypadkach). Warto pamietać, że dostęp do opieki medycznej jest bardzo ograniczony a mały szpital w samym Vang Vieng nie zapewni nawet podstawowego prześwietlenia w razie urazu. Najbliższe miejsce z lepszą opieka medyczną do Vientiane albo Luang Prabang, oba oddalone o 4-5h jazdy samochodem. Dworzec autobusowy w tej miejscowości znajduje się w samym centrum, więc można spokojnie dojść spacerem do miejsca zakwaterowania.
Od razu żałowaliśmy, że w tym miejscu zaplanowaliśmy spędzić tylko 1 dzień a nasz nocleg w Luang Prabang (nasz kolejny cel) był juz zarezerwowany. Oczywiście jeśli chcemy być spontaniczni to za każdym razem trzeba liczyć się z tym, że spędzimy trochę czasu szukając zakwaterowania na miejscu i być może nie będzie ono najtańsze lub najlepsze jakościowo (szczególnie, gdy podróżujemy podczas obchodów Nowego Roku). Ale jak tylko mieliśmy taka okazję i miejsce nas szczególnie urzekło jak w Don Det to zostawaliśmy tam dłużej i faktycznie było to świetne uczucie.
Po wypożyczeniu rowerów, naszym pierwszym celem było przekroczenie rzeki Nam Song przez drewnianą, chwiejącą się kładkę dla pieszych i skuterów. W mieście znajduje się również solidny most dla samochodów, jednak za jego przekroczenie trzeba już zapłacić.
Po przejechaniu około 6km, główną, asfaltową drogą skręciliśmy w prawo na rozwidleniu drogi, aby odwiedzić Blue Lagoon oraz jaskinie Tham Phu Kham. Parking był już pełen samochodów oraz rowerów. Najpierw przeszliśmy obok błękitnego jeziorka, do którego dzieciaki skakały radośnie z gałęzi drzewa rosnącego zaraz na brzegu. Kolor wody był rzeczywiście bardzo ładnym i wyrazistym turkusem.
Do jaskini prowadziła bardzo stroma, wąska i śliska ścieżka. Już zanim zaczęliśmy mozolną wspinaczkę do jej wejścia, zaoferowano nam czołówki do wypożyczenia, ponieważ do jaskini wpada co prawda światło, ale jest ona duża i dalsze korytarze są już skryte w zupełnych ciemnościach. Kolejnym ważnym elementem naszego wyposażenia powinny być buty, w jaskini znajdziemy sporo wody oraz błota i potrafi tam być bardzo ślisko o czym na własnej skórze przekonał się Sebastian. Oczywiście mali chłopcy którzy do nas dołączyli i próbowali prowadzić tam gdzie to oni sami chcieli iść (bo bardzo były im potrzebne nasze latarki :) nie mieli problemu ze skakanie z kamienia na kamień, nad szczelinami w samych japonkach! W jaskini, niedaleko wejścia znajduje się mały ołtarz z posągiem Buddy oraz palącymi się kadzidłami, bardzo ładnie podświetlony wpadającym do wnętrza światłem.
Zauważyliśmy w środku stalagnity wyrastające z dna jaskini oraz trochę stalaktytów (narastających ze stropu jaskini), jednak nasze światło wciaż było za słabe jak na tej wielkości jaskinie. Nie mamy pojęcia jak głęboka jest ta jaskinie, ale korytarze wydawały się coraz węższe i niższe. Jako, że zdecyodowanie nie jestem miłośniczką ciemnych i wąskich a do tego nieznanych miejsc, nie pchaliśmy się w głąb jaskini. Mój chłopak czuł się tam chyba jeszcze bardziej niekomfortowo a po upadku jeszcze bardziej chciał stamtąd wychodzić i odnosił się potem do tego miejsca jako “Jaskinia pewnej śmierci”, no ale oczywiście zdecydowanie przesadzał :) edit. kilka tygodni po naszym powrocie śledziliśmy w wiadomościach akcję ratunkową uczniów uwięzionych w zalanej jaskini więc nie są to żarty podczas pory deszczowej.
Postanowliśmy, że przyszedł czas na przestanek w pobliskim sklepiku bo temperatury robiły się nieznośnie wysokie. Po takim zimnym Sprite czy Fancie od razu mieliśmy więcej energii i ruszyliśmy w stronę jeziora, które wypatrzyliśmy na mapie. Przy takiej pogodzie nawet lekkie podjazdy wydawały się męczące, przegapiliśmy zjazd prowadzący do jeziorka, ale po chwili odpowiednia ścieżka w końcu została odnaleziona. W pewnym momencie na drodze pojawił się drewniany szlaban, więc tam zostawiliśmy nasze rowery i ostatnie kilkadziesiąt metrów prowadzące do jeziora podeszlismy już na nogach, aby poobserowować bawoły nad brzegiem wody oraz małe gospodarstwa po drugiej stronie wody.
W drodze do restauracji Lao Valhalla (oj byliśmy już bardzo głodni) Sebastian został ponownie oblany przez dzieci bawiące się na skraju drogi, które z wielką radością goniły nas z kubłami wody :D Nie można było zapomnieć, że obchody Nowego Roku wciąż trwały. Na jednym ze skrzyżowań zauważyłam tabliczkę wskazującą na punkt widokowy i postanowiliśmy to sprawdzić zaraz po obiedzie. Jedzonko było pyszne i do tego zostaliśmy pobłogosławieni przez właścicielkę wodą święconą. Ona również ostrzegła nas przez zbliżającą się burzą i niestety miała rację! Tak oto nasze plany legły w gruzach i musieliśmy niespodziewanie szukać jakiegokolwiek zadaszenia bo wiatr oraz ulewa były bardzo gwałtowne. Tak mocno padało, że jadąc na rowerze w pewnej chwili poczułam jak soczewka w prawym oku przesunęła się tak bardzo, że ledwo widziałam gdzie jadę. Na dodatek krowy z pobliskich łąk przestraszone grzmotów i wiatru pędziły środkiem ulicy, musieliśmy szybko uciekać. Ludzie na kajakach zaczęli się wywracać, na szczęście ten odcinek rzeki był płytki, więc zdołali wydostać się na brzeg. Cała burza trwała może 30min, ale na ulicach było mnóstwo błota, więc zrezygnowaliśmy z powrotu na punkt widokowy, czego bardzo żałuję. Kiedy tak okropnie ubłoceni dojechaliśmy do wypożyczalni rowerów, właściciel miał z nas niezły ubaw. Zaproponował abyśmy się opłukali wodę z węża ogrodowego, ubłocone rowery go niezbyt zainteresowały, za to turyści cali przemoczeni oraz ubłoceni jak najbardziej :D W takim momencie torba wodoodporna uratowała nasz sprzęt oraz dokumenty!
Jak zaznaczono na mapie, przejechaliśmy około 24 km. Koniec górnego rozgałęzienia to miejsce z jaskinią oraz błękitnym jeziorkiem (ok 8km), niższe rozgałęzienie to droga to jeziora przez pobliskie wioski (ok 17km).
W Laosie dość często widywaliśmy ogromne słoiki wypełnione mocnym alkoholem w których pływały nieżywe zwierzęta (słoik poniżej z małym waranem, węże i skorpiony są również popularne), najczęściej stały na barach lub przy recepcji w hostelach. Fakt, że pływają w tym alkoholu ciała zwierząt dodaje mu specyficznego posmaku, jednak nie miałam ochoty tego testować.
Informacje praktyczne:
Jak tutaj dotarliśmy zostało opisane w poprzednim poście.
- wypożyczenie roweru górskiego - 30k KIP od osoby, jak zawsze stan roweru pozostawiał dużo do życzenia
- wstęp do jaskini - 10k KIP od osoby
- torba wodoodporna - 60k KIP ludzie wciąż polewali siebie na wzajem wodą jak szaleni i ta sytuacja nie zmieniła się przez kolejne kilka dni :D
- sukienka zakupiona na nocnym targowisku - 40k KIP
- obiad/kolacja - 60k KIP za dwie osoby z napojami A.M.D Restaurant lub Lao Valhalla Restaurant
- minibus do Luang Prabang - 110k KIP od osoby
Subscribe via RSS